Taka sytuacja

Subiektywna recenzja „Przepisów na szczęście” Mai Sobczak

 

Oj, odwlekałam ten post, odwlekałam, ale zacznę od początku. Otrzymałam tę książkę za darmo, aby ją zrecenzować, nie było nic konkretnego, typu napisz w samych superlatywach, ot taki suchy email z zapytaniem: czy chcę ją otrzymać, jako bibliofil jakże mogłabym odmówić?

Upubliczniam się już ponad dwa lata i chyba znacie mnie już na tyle, że nie owijam przysłowiowego gówna w papierek i po kilku dniach dylematów postanowiłam napisać Wam co sądzę o tej książce. Ufff, wytłumaczyłam się już no to sru…

Zacznę od pozytywów. Pierwsze 50 stron książki to jest typowe pitu pitu o szczęściu, rodzinne historyjki i takie tam, przyznam się bez bicia, że przekartkowałam, bo jak widzę, że na 2 strony tylko 1/3 jest tekstu to nie chce mi się tracić czasu na czytanie. Miało być o pozytywach. Więc, tak 50 pierwszych stron możecie sobie darować, chyba że lubicie takie historyjki w stylo Paulo Coelho, ja już jestem na to za stara. Przepisy są podzielone wg kuchni pięciu przemian, czyli ogień, powietrze, woda. Jestem joginką, a do tego pasjonuje mnie ajurweda, ale naprawdę wolę sięgnąć do źródeł rodem z Indii.

Coś pozytywnego, hmmm. Stoję murem za gotującymi kobietami, czy też kulinarnymi blogerkami, bo uważam, że my jako kobiety musimy jak zawsze pokazać dużo więcej niż faceci, gotujemy po ludzku, z myślą o całej rodzinie, ale niestety, jak facet pokaże na blogu że zrobił fryty albo sklei w całość kilogram daktyli, nerkowców,   ksylitolu i innych eko sreko  nazwie to RAW to babki mdleją z wrażenia, a jak dziewczyna zrobi cudne naleśniki za pięć zeta dla całej rodziny to buuuu. W tej książce jest dużo bardzo prostych przepisów jak smażony ananas, zielona fasolka z pomarańczą, kalafior z ogniska, tylko czy naprawdę takie banały są godne wydania? Przykład: 1 cały kalafior, 2 łyżki masła, 2 łyżeczki sabji masala i szczypta czarnej soli. Mam mieszane uczucia, ale pewnie to wynika z  tego, że gotuję od wielu, wielu lat, wege co prawda od 2, ale od książki kucharskiej oczekuję czegoś nowatorskiego, a nie przepisu na zblendowanego banana tyle, że nazwanego smoothie, bo przecież koktail brzmi banalnie.

Mam ogromne zastrzeżenia co do samych receptur. Zanim zabrałam się za ten tekst uczciwie przetestowałam 2 przepisy, zastosowałam się w 95 % do przepisu, ale po kolei.

Na pierwszy ogień poszedł” Żółty ryż z liśćmi curry” str. 106. Przeczytałam 3 razy listę składników, uszykowałam wszystko, zaczęłam grzecznie robić i nagle jebut: co prawda w nazwie potrawy jest mowa o liściach curry (dużo mniejszymi literkami), ale w liście produktów już nie, a tu w trakcie całego gotowania takie słowa „…dodaję orzechy, plaster imbiru… liście curry…? Co, ale ile tych liści do cholery? Nigdy nie miałam okazji ich jeść, więc nie mam bladego pojęcia jaki to ma smak, i ile powinnam ich dodać aby nie zepsuć wszystkiego. Cóż, ryż zrobiłam bez tego, bo nawet gdybym chciała je dodać, to musiałabym jechać po nie co najmniej do Poznania. Tak, tak droga Maju, my ludziki z mały miasteczek mamy problem z takimi dodatkami jak liście curry, kafiru, świeże figi poza sezonem. Podsumowując sam żółty ryż z liśćmi curry bez liści wyszedł naprawdę dobrze i będę go robić. Więc mimo falstartu jest ok.

Drugie podejście to był „Bananowiec na gruszkach, maśle orzechowym i czarnym pieprzu” str. 143.  W sumie to typowe ciasto drożdżowe, ale bez mąki pszennej. Osiągnęłam mistrzostwo w wegańskich ciastach drożdżowych i czytając listę składników zachodziłam w głowę, jak takie ciasto może wyjść bez mąki pszennej, ale spokojnie Magda, sobie powiedziałam, Maja ma już dwie książki na koncie,  bloga, TV śniadaniowe itd. wie dziewczyna co robi. Na etapie ”  …wszytko mieszam w misce i wyciągam na blat… i wyrabiam porządnie…” ciasto wyglądało tak:

Tak, tak moi mili, szara breja, która spływała z łyżki, aby ratować sytuację dodałam dokładnie drugie tyle mąki co było w przepisie i do tego pszennej! Na szczęście udało się, i w efekcie ciasto wyglądało jak to Misiek określił tak samo brzydko jak w książce, czyli wyszło:

Samo w sobie nie było złe, ale to pierwsze ciasto w mojej historii pieczenia, które nie zostało zjedzone do końca. Gdybym ja, będąc laikiem wzięła się za pieczenie tego ciasta dokładnie z przepisem to wylądowałoby w śmieciach i na długi, długi czas porzuciłabym jakąkolwiek myśl o pieczeniu.

Co do samych przepisów jest kilka perełek, które mam zamiar przetestować za kilka miesięcy, kiedy to będę się cieszyć własnymi warzywami, mianowicie liczne przepisy na kiszonki. Znajdziecie tu przepisy  na kiszone antonówki, rzodkiewki, pory, pomidory itd.,  sami zobaczcie:

Co prawda mandarynek nie mam w ogrodzie, ale jak tylko uda mi się kupić jakieś ładnie owoce to przetestuję ten przepis i dam Wam znać.

Sama oprawa graficzna książki nie powala, kadry są bardzo ładne, i doceniam to, że autorka książki własnoręcznie robi zdjęcia, ale część zdjęć jest tak brzydka, że aż oczy bolą, nie wiem z czego to wynika, może z jakości papieru, na jakim wydrukowana jest książka, może z nieumiejętnej oprawy, ale dziwne to, bo część zdjęć jest wręcz zachwycająca, a 1/3 przypomina kolorystyką książki kucharskie z początku lat ’80.  Ta sama historia zresztą dotyczy pierwszej książki, zdjęcia były naprawdę złe i to większość z nich, więc w sumie jest progres. Przykłady (zdjęcia zrobione w świetle dziennym bez jakiejkolwiek obróbki graficznej).

Podsumowując, oceniam książkę a nie autorkę, która zresztą wydaje się bardzo sympatyczną osobą. Mam wrażenie, że książka powstała w dużym pośpiechu, przepisy są niedopracowane, karny jeżyk za pracę grafika, ale jest też kilka perełek. Nie polecam osobom, które stawiają pierwsze kroki w kuchni, bo mogą sobie nie poradzić, przetestowałam tylko trzy przepisy i w dwóch z nich musiałam się zdać na własne umiejętności i doświadczenie kulinarne. W skali 0 do 10 daję tej książce 5, bo sam fakt, że Pani Mai udało się wydać już drugą książkę, wydaje mi się naprawdę ogromnym sukcesem i za to ją cenię, tylko trochę więcej uwagi i szacunku dla czytelników przy kolejnych książkach, bo wierzę, że będą następne.

Taaa, i tak właśnie pogrzebałam swoje szanse na darmowe książki do recenzowania, cóż… musiałam być uczciwa sama ze sobą, a co dopiero z Wami!

 

 

 

 

6 komentarzy

  • margot

    Ja ta książkę wygrałam w konkursie , jeszcze nie mam , to nie wiem jak tam z przepisami
    Z pierwszej korzystam z sukcesem z bloga tez robiłam przepisy z powodzeniem ,ale z tej nowej jeszcze nie to się nie wypowiem
    a to ciasto to na mace orkiszowej wg Mai tylko ?

    p.s przeglądam u Pani serniki wegańskie i mam takie pytanie , który najlepszy :D, bo jeden jest tego mleczka sojowego w proszku , drugi z fasoli , trzeci co mi eis widzi z tofu , jaki Pani poleca na Wielkanoc dla wegan ale tez nie wegan coby wszystkim smakował(chodzi mi o jasne serniki bez czekolady)

    • becky

      Z pierwszej książki też kilka razy skorzystałam i było w miarę ok, druga też nie nie zła, ale przepisy ciut niedopracowane.
      Co do sernika najbardziej „sernikowy” jest ten z białej fasoli, ale przed Wielkanocą będą tez nowe przepisy na serniki u mnie na blogu, więc zapraszam 🙂

  • margot

    Będę zaglądać:) Hm , ten fasolowy znaczy piec ? będzie tez takim ,,sernikowcom ” smakować? Pytam się bo ja mało sernikowa jestem i się nie znam(baby i mazurki to mój żywioł i takie robię ,że wszystkożercy nawet nie wiedzą i nie czują ,że to bez masła i mleka oraz jajek :D)

Skomentuj margot Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *